plbgcsdanlenetfrdehuitkklvltnororuskessvuk

Susz - Wspomnienia lekarza niemieckiego*

Susz - Wspomnienia lekarza niemieckiego*

* Autorem wspomnień jest Graf Hans von Lehndorf (ur. 13.04.1910 r. – zm. 04.09.1987 r.) – niemiecki chirurg i pisarz, żonaty z Margarethe Gräfin Finck von Finckenstein. Jego ojcem był Siegfried Graf Lehndorff, a matką Maria von Oldenburg z Januszewa. Graf Hans von Lehndorf spisał wspomnienia na podstawie prowadzonego dziennika i zachowanych w pamięci faktów, a następnie opublikował w postaci książki pt. „Ostpreussisches Tagebuch. Aufzeichnungen eines Arztes aus den Jahren 1945–1947. Monachium 1961.Pamiętnik prusko-wschodni”. Zapiski lekarza z lat 1945–1947. W rozdziale 8 tej książki pt. „Rosenberg 6. August 1946 bis Mai 1947 – Susz od 6 sierpnia 1946 r. do maja 1947 r. ” opisał swój pobyt w Suszu

                                                          Susz 

  Polacy z Susza, którzy przystosowali budynek urzędu zdrowia na szpital, powiadomili mnie, abym możliwie szybko przybył do miasta, gdyż jeden z ich lekarzy został zatrzymany przez milicję i teraz brakuje im personelu medycznego. Na wszelki wypadek pani S. zameldowała mnie w tym szpitalu jako pacjenta. I tak od dwóch dni jestem w suskim szpitalu, który znajduje się blisko jeziora. Polski lekarz przyjął mnie bardzo uprzejmie, tak samo pracująca tu niemiecka pielęgniarka. Ale wpierw pani S. przyszła do mnie do Januszewa i razem potajemnie opuściliśmy wieś.  Niepostrzeżenie doszliśmy do drogi głównej do Susza i tam rozstaliśmy się. Pani S. zabrała mój plecak i poszła prosto do miasta, zaś ja wybrałem trasę okrężną przez pola wokół jeziora. Ale w pobliżu byli jacyś robotnicy i wdzieli nas, dlatego zaraz jeden z nich pojechał rowerem do Susza, aby powiadomić o tym milicję. Dlatego pani S. zjawiła się w szpitalu znacznie później ode mnie, po tym jak została zatrzymana przez milicjantów i dokładnie przez nich przeszukana oraz przepytana.

   Mam pokój na pierwszym piętrze z widokiem na jezioro i piękne łóżko z białą pościelą. W tej chwili uchodzę za pacjenta szpitala i mam nadzieję, że nie zabiorą mnie stąd Rosjanie. Jedzenie jest dobre, z amerykańskich konserw. Szpital posiada 30 łóżek i prawie wszystkie zajęte są przez chorych. Wolno mi uczestniczyć w obchodzie pacjentów. Jeśli chodzi o diagnozę chorób, to widzę to sceptycznie. Połowa chorych ma zapewne tyfus, pozostali zapalenie płuc. Wszyscy sprawiają jednak rześkie wrażenie. Chorych na tyfus rozpoznać można po ogolonych głowach, zarówno mężczyźni, jak i kobiety.  Zabieg ten wydaje mi się bardzo drastyczny i do tego zupełnie zbędny, gdyż stosuje się go tylko przy durze plamistym, a o tym nie ma tu mowy. Nie wykonuje się wykresów pomiarów temperatury chorych. Lekarstw jest olbrzymia ilość, ale mało zróżnicowanych. Wszystkie medykamenty pochodzą z Ameryki i są opisane po angielsku lub francusku. Między innymi jest 180000 tabletek nasennych, do tego wiele buteleczek ze stężonym kwasem solnym i siarkowym. Szczególnie ulubiony przez personel szpitala jest zamknięty w kantorku karnister z 10 l absolutnego alkoholu. Niemiecka pielęgniarka Erna ma do niego klucz, na ubolewanie innych pielęgniarek. Również i tutaj grasuje obrzydliwa choroba, która ściga nas na każdym kroku –syfilis. Na szczęście istnieje do dyspozycji wystarczająca ilość leków. Aktualnie wykonuje się 40 kuracji, wszystkie za pomocą tej samej strzykawki. Siostra Erna, która trafiła tutaj przez przypadek i nie ma wykształcenia pielęgniarskiego, opanowała wykonywanie zastrzyków dożylnych. Codziennie zgłasza się  u niej od 10 do 15 pacjentów,  są to młodzi mężczyźni, przychodzą też kobiety. W ostatnim czasie liczba zachorowań wenerycznych znacznie się zwiększyła. Trudno sobie wprost wyobrazić, jakie będzie to miało następstwa.

   Rosenberg, nazwany przez Polaków Suszem, był wcześniej małym, spokojnym miasteczkiem z 6 tysiącami mieszkańców, wokół którego znajdowały się wielkie posiadłości ziemskie. Teraz miasteczko leży w ruinach i jak daleko patrząc ziemia jest opustoszała i wyludniona, a większość okazałych majątków to obecnie tylko gruzy i popiół. Wokół zniszczonego centrum Susza zamieszkało około 1200 Polaków w mieszkaniach nadających się jeszcze do użytku. Ale zdaje się, że tylko niektórzy z nich zostaną tu na stałe. Większość Polaków jest bowiem w ustawicznym niepokoju. Pociąg, który raz albo dwa razy dziennie pojawia się na dworcu kolejowym w Suszu, wypełniony jest po brzegi ludźmi szukającymi szczęścia – jedni przybywają inni odchodzą. Wszyscy przyjezdni pochodzą ze wschodniej i zachodniej Polski, prawdopodobnie nie znaleźli dotąd jeszcze niczego odpowiedniego do zamieszkania i szukają czegoś lepszego. Ludzie ci są zupełnie różni i nie pasują  do siebie sposobem bycia, usposobieniem i mentalnością. Wydaje mi się, że między  Polską wschodnią i zachodnią istnieje jakaś wyraźna linia podziału przebiegająca przez środek kraju. Te różne typy ludzkie  łączy jednak jedno, wszyscy oni utracili własne domy i są jakby wykorzenieni, gdyż w przeciwnym razie nie przybyliby tu dobrowolnie do spustoszonego kraju, do którego nie mają żadnego związku emocjonalnego. Może tylko poza tymi Polakami, którzy pracowali tu przymusowo w czasie wojny i teraz próbują zbudować swoją egzystencję w opustoszałych gospodarstwach. Pierwsi Polacy przybyli tu jakieś półtora roku temu razem z wojskiem radzieckim.  Akurat tym powodzi się względnie najlepiej, gdyż udało im się zdobyć trochę wyposażenia gospodarczego. Czyli wszystko to, co zostało przeoczone w pierwszych splądrowaniach przez rabusiów. Widać wyraźnie, że ludzie ci są dobrze ubrani i sprawiają wrażenie zasiedzenia oraz spokoju, a nawet pewnego rozluźnienia. Każdy nowoprzybyły Polak próbuje otworzyć jakiś interes lub zająć jakiś urząd. Obecni są już burmistrz, proboszcz, lekarz, dentystka, prawnik, leśniczy, poczmistrz, zawiadowca stacji kolejowej, kominiarz, fryzjer, szewc, krawiec i wielu innych. Chociaż wydaje się, że  żaden z nich nie ma w wykonywanym fachu zbyt wielkiego doświadczenia. Oprócz tego kwitnie ożywiony handel u piekarzy, rzeźników aż do ulicznych sprzedawców zapałek, przy tym widoczny jest spory ruch w gospodzie. Wszyscy jakoś żyją, ale aktywność tych ludzi wyznaczona jest przez ogólną nędzę z jednej strony i przez obecną milicję i UB z drugiej, która prymitywnie i według własnego humoru sprawuje tu władzę.

   Niemców w Suszu jest bardzo mało. Można ich policzyć na palcach obu rąk.  Dwóch starców, kilka kobiet i dzieci – wszyscy sprzątają ulice miasta, usuwają gruzy i pracują w gospodarstwach domowych Polaków. Niemcy w okolicy miasta żyją w grupach na gospodarstwach rolnych, głównie pod nadzorem Rosjan. Pojedynczo mieliby ledwie szansę przeżycia skazani na ustawiczne szykany.

   Mały szpital, gdzie teraz pracuję, daje mi możliwość widzenia wszystkiego z pewnej perspektywy. Ogólnie mówiąc jestem traktowany grzecznie, zwłaszcza po tym, jak już pierwszego dnia miałem szczęście wykonać udany zabieg medyczny, co zostało docenione. Moim pierwszym pacjentem był 80-letni rolnik z olbrzymim czyrakiem na karku, którego na wozie przywieźli do szpitala zatroskani krewniacy pełni wątpliwości, czy starca uda się jeszcze uratować. Wskazałem na powagę sytuacji i podjąłem przygotowania do operacji. Dwie polskie pielęgniarki, które mnie zapewniły, iż widziały podobne zabiegi, wyraziły chęć asystowania przy operacji. Ale gdy wykonałem pierwsze z czterech długich nacięć na karku rolnika,  pielęgniarki zaraz wybiegły przerażone z pokoju. Pomyślały bowiem, że choremu chcę odciąć głowę.  Staruszek od razu poczuł się lepiej i odzyskał siły, obiecał też podarować mi gęś, jak tylko jego kark będzie zupełnie zdrowy.  Jego synowie mieszkali z ojcem i równie starą matką na gospodarstwie po drugiej stronie jeziora.  Co trzy dni chodzę tam i zmieniam dziadkowi opatrunek. Drugim dramatycznym przypadkiem był skomplikowany poród. Położna przyszła do mnie zupełnie załamana. Po przeprowadzeniu badania poszliśmy razem do kuchni i  wygotowaliśmy w garnku kleszcze położnicze, które szczęśliwie znajdowały się w szpitalu.  Niemowlak przyszedł na świat dość szybko, położna podczas porodu żegnała się wielokrotnie. Jak tylko z tymi przypadkami  i innymi, nie mniej spektakularnymi, poradziłem sobie dobrze, poczułem się w szpitalu znacznie pewniej. Oprócz tego zostały zebrane podpisy personelu na piśmie do milicji z prośbą o pozostawienie mnie, w miarę możliwości, na wolności. Na wszelki wypadek miałem w swoim pokoju ukryty kawał liny, aby spuścić się po niej z okna, bo nie chcę powtórnie znaleźć się pod kluczem. Dzięki codziennym zastrzykom, w czym pomagam siostrze Ernie, poznałem wielu młodych milicjantów i jestem przekonany, że zostawią mnie w spokoju, jeśli nie zdarzy się coś szczególnego. Pewnego niedzielnego poranka miała miejsce dramatyczna sytuacja, gdy dwóch nieco starszych i nieznanych mi umundurowanych funkcjonariuszy przyszło do szpitala i pytało o mnie. Zupełnie odwrotnie do swojego zwykłego zachowania wobec przybyłych  mężczyzn nasze dwie pielęgniarki schowały się natychmiast w najdalszym kącie szpitala. Obaj mundurowi mierzyli mnie wzrokiem od dołu do góry.  Przez chwilę staliśmy bez słowa na przeciw siebie. Na moje pytanie, czy są chorzy, nie zareagowali. Wtedy jeden z nich wskazał na swoje zęby, podczas gdy drugi zaszedł mnie od tyłu. Zdrętwiały wpatrywałem się w idealne uzębienie stojącego przede mną mężczyzny i intensywnie myślałem, że coś przydarzyć mi się może od tego drugiego z tyłu. Zatem jeśli tylko coś zacznie się dziać, jednym susem wpadnę na schody, potem wyskoczę przez okno i popędzę prosto do lasu i zniknę. Zrobię to zanim wróci rozsądek. Prawdopodobnie jednak kontrola nie dała powodu do ataku na mnie i obaj groźni goście opuścili szpital bez słowa pożegnania. Zaraz też wyszły polskie siostry ze swego ukrycia i pogratulowały  mi szczęśliwego zakończenia tego  nieoczekiwanego spotkania. Byli to najbardziej niebezpieczni ludzie w całej okolicy, komendant milicji i naczelnik UB.

   Moja pierwsza podróż do pacjenta poza szpitalem trwała prawie cały dzień. Zaprzęgiem ciągniętym przez konia niewiele większego od kozy odebrał mnie ze szpitala pewien rolnik i razem jechaliśmy w ślimaczym tempie, o wiele wolniej niż byłoby pieszo, piaszczystymi drogami do Henrykowa oddalonego o 15 km od Susza. Zabraliśmy stamtąd ciężko chorego i innymi drogami wróciliśmy do szpitala w Suszu. Przejeżdżaliśmy przez posiadłości Hindenburga - Ogrodzieniec i Łągnowo (Hindenburg - prezydent Niemiec w latach 1925 - 1934). Dworek Hindenburga w Ogrodzieńcu był spalony, również ten w Łęgnowie,  a wieś Ogrodzieniec spustoszona.  Pola znikły zupełnie zarośnięte chwastami, wszędzie taki sam widok.

   W mieście i jego najbliższej okolicy jestem często wzywany do chorych, dzięki temu mam wgląd w warunki życia i bytowania Polaków. W wielu przypadkach nie są to wcale małżeństwa, lecz tylko luźne związki, które powstały mniej lub bardziej przypadkowo i zapewne tylko na krótki czas. Mimo to rodzi się niespodziewanie dużo dzieci. Położna Cecylia cieszy się z mojej pomocy przy odbieraniu porodów, bo sama nie zdołałaby ich wszystkich przyjąć.  Często siedzę wiele godzin, czasami całą noc, w domu rodzącej, aż dziecko przyjdzie na świat. Noworodek jest witany najczęściej radośnie, mimo czasami różnych okoliczności związanych z ojcostwem (tłum. wcześniej autor wspominał o odbieraniu porodów od kobiet zgwałconych przez Rosjan, tzw. rosyjskich dzieci). Przesypiam noc etapami na krześle lub podłodze, a w przerwach muszę wypijać kolejnego sznapsa.  Słyszę wtedy często to, czego  w innych okolicznościach Polacy wcale by mi nie opowiedzieli. Wojna  zrobiła z nich nędzarzy i zrujnowała dotychczasowe życie, przy czym jest dla mnie niekiedy niejasne, skąd doznali więcej krzywd - z zachodu czy wschodu. Często jestem głęboko zawstydzony gotowością Polaków do odstawienia na bok wszystkich swoich uprawnionych uczuć do zemsty, za to wszystko, co uczyniliśmy im my Niemcy i Hitler. Polacy dostrzegają  we mnie normalnego człowieka, jakby jakieś odchylenie od złej istoty niemieckiej. I właśnie ci Polacy, którzy najbardziej ucierpieli i wszystko utracili, są tymi, z którymi rozmawia się o tym najłatwiej. Ale właściwie nie dziwę się z tego powodu, bo na całym świecie jest przecież podobnie - wszędzie tam , gdzie ludzie rozumieją słowo przebaczenie.

   Oprócz nielicznych osób, które mają dostęp do darów amerykańskich i wiedzą jak sprytnie z tego korzystać, większość Polaków to biedni ludzie. W najbliższym czasie nie uzyskają oni zapewne nie więcej niż elementarne wymogi do życia. Przeciwdziała temu wielki bałagan, samowola, małe wzajemne zaufanie, zbyt droga odzież i żywność w stosunku do taniej wódka. I nie ma tu prawie mężczyzny, który nie spożywa alkoholu na pocieszenie życiowego ubóstwa. Wódkę czystą uważam nawet za niezłą, w porównaniu do ohydnego bimbru Rosjan. Niemniej picie jej już z rana na pusty żołądek kosztuje mnie wiele wysiłku i w istotny sposób przeszkadza w wykonywaniu pracy lekarza. Czasami nie pozostaje mi jednak nic innego, gdyż nie mogę pogardzić poczęstunkiem i w ten sposób obrazić ludzi. Wódkę piją chętnie nie tylko mężczyźni, lecz również kobiety –  następstwa jej nadużywania są widoczne.

   Dzięki darom amerykańskim wyżywienie w szpitalu jest znakomite. Pacjenci wciskają mi często trochę żywności, niektórzy dają dobrowolnie 100 zł. za wyrwanie bolącego zęba i od 500 zł. do 700 zł. za odebranie porodu – dla mnie gigantyczna suma.  Za 80 zł. można kupić funt cukru, centnar żyta kosztuje 1500 zł., pszenicy 2000 zł., kartofli 600-700 zł., a kilogram słoniny 800-900 zł. W szpitalu mam wszystko, czego potrzebuję do życia. Mogę zatem nadwyżki żywności przekazać innym Niemcom, którzy nawet z daleka przychodzą do mnie w odwiedziny. Jestem niezwykle zadowolony, że Polacy nie robią z tego powodu żadnych przeszkód. Co więcej, jeśli jest to konieczne, mogę moich ziomków przyjąć do szpitala bez opłaty i leczyć ich tak samo, jak polskich pacjentów.  Polacy przymykają też oczy, jeśli do szpitala przyjmę jakiegoś Niemca, który wcale nie jest obłożnie chory, a wymaga tylko pielęgnacji. 

    Szczęśliwie się składa, że wśród amerykańskich leków znajduje się szereg użytecznych narkotyków, których przyjemnościowe działanie stało się w szpitalu powszechnie znane, jak tylko przełamałem opór polskiego personelu w celu ich medycznego stosowania. Teraz wszyscy chcą otrzymać zastrzyk tego środka, gdy używam skalpela lub wyrywam ząb. Codziennie w jadalni leży paru pacjentów i odsypia narkotykowe odurzenie po zabiegu. Pewne problemy sprawia ich stosowanie u młodych milicjantów i ubeków, bo ci dobrze odżywieni i przywykli do alkoholu osobnicy nie dają się łatwo znieczulić narkotykiem. Sceny przeżyte przy tych okazjach najchętniej bym sfilmował, bo trudno je opisać.  Rozpoczyna się wszytko wtedy, gdy żądam od nich, aby wyciągnęli granaty z kieszeni, na co najczęściej nie reagują  i tylko spoglądają na mnie podejrzliwie. Ostatecznie pomagam im w tym i deponuję granaty w bezpiecznym  miejscu.  Wtedy pacjenta przypinam pasami do fotela i daję zastrzyk z narkotykiem, który działa na nich krótko, zwykle tylko do chwili rozpoczęcia zabiegu. W czasie jego przebiegu taki pacjent często wyprostowuje się gwałtownie i przewraca z fotelem na posadzkę. Ale szybko się podnosi i biega po pokoju z fotelem na plecach, podczas gdy ja obcęgami dentystycznymi trzymam jego ząb i uważam, aby w tym tańcu delikwent nie wpadł na szklaną szafkę, albo wyleciał przez okno. Z pomocą siostry Erny udaje mi się zwykle osiągnąć cel, bo dwie inne pielęgniarki  regularnie uciekają wtedy z gabinetu jak zające.

   Oprócz obcęgów dentystycznych i kleszczy położniczych moje instrumentarium lekarskie jest prymitywne. Duże nacięcia wykonuję żyletkami do golenia, a jedyny skalpel ukrywam w łóżku na większe  operacje, aby nie został użyty przez pielęgniarki do ostrzenia ołówków lub jeszcze gorszych celów. Czerwony marker, który z trudem zdobyłem do rysowania krzywych temperatur pacjentów, zaginął na dłuższy czas. Na jego trop naprowadził mnie kolor ust naszej sprzątaczki,  znalazłem go później na parapecie okna szpitalnej kuchni. Konieczne czyszczenie macic u wykrwawionych i często nieprzytomnych już kobiet wykonuję zaostrzoną łyżką kuchenną,  currety potrzebnej do tego zabiegu nie ma i pewnie nigdy jej nie zdobędę.  Dużych operacji nie można w Suszu wykonywać i takie przypadki muszą trafić do szpitala w Marienwerder, teraz nazwanego Kwidzynem. Do przewozu chorych jest w Suszu sanitarka podarowana przez Amerykanów, ale najczęściej jest ona w drodze w interesach do Gdańska, Olsztyna albo Warszawy. Z tego powodu trzeba starać się o inne możliwości transportu dla chorych. Pochłania to wiele czasu, ponieważ UB, który ma do dyspozycji małego Volkswagena, najczęściej ma zupełnie inne problemy. Ostatecznie musimy posłużyć się jakimś zaprzęgiem konnym, który w każdym razie potrzebuje wiele godzin na przebycie drogi do Kwidzyna.

   Często mam do czynienia z ranami postrzałowymi, co zupełnie  nie dziwi przy niezliczonej ilości broni, którą tutaj posiadają i posługują się ludzie. Kiedyś takiego rannego przyprowadziła do mnie milicja w środku nocy. Zostałem gwałtownie przebudzony, gdy do mojego pokoju wtargnęło z latarniami dwunastu pokrytych kurzem mężczyzn. Na dole w gabinecie leżał jeden z ich towarzyszy z raną postrzałową w pachwinie. Ponieważ pocisk tkwił jeszcze w jamie brzusznej, co wymagało poważnej operacji, poradziłem im, aby jak najszybciej zawieźć rannego  do Kwidzyna. Wtedy przybyli mężczyźni zniknęli tak szybko, jak się pojawili - zapewne aby załatwić auto do transportu. Zostałem z rannym sam. Dopiero po sześciu godzinach pojawili się niektórzy z nich z powrotem i zabrali rannego, ale w międzyczasie utopili swój strach w alkoholu. Jak sami opowiadali, natknęli się w nocy na partyzantów i zaczęli strzelać do nich na oślep. Podczas tej dzikiej strzelaniny zranili własnego kolegę.

   Porozumiewanie się z Polakami nie przedstawia już dla mnie więcej kłopotów. Niektórzy z nich znają trochę niemiecki, w ten sposób „złapałem” potrzebne słowa polskie. O jedzeniu i chorobach mogę już względnie płynnie rozmawiać po polsku, w każdym razie z pominięciem szczególnie trudnej gramatyki polskiej. Mój polski można porównać z ich niemieckim. Naturalnie trzeba też znać polskie przekleństwa, jeśli chce się postawić na swoim i coś przeforsować. Długo ćwiczyłem ich wymowę i nawet  parę razy użyłem. Największy sukces w tym zakresie miałem z czterema młodymi chłopakami przyjętymi na obserwację z powodu choroby wenerycznej. Mała polska pielęgniarka Jadzia nie dawała sobie z nimi rady i zwróciła się do mnie o pomoc. „Ci pacjenci są bezczelni, musi pan przyjść doktorze. No tak, ale co ja mam właściwie zrobić, przecież i tak mnie nie posłuchają. Ach, nie pan im nawymyśla, tego właśnie potrzeba na tych aroganckich chłopaków”. Poszedłem zatem do nich na górę, gdzie gwałtownie otworzyłem drzwi i od razu wykrzyczałem po kolei wszystkie wyuczone polskie przekleństwa. Zaraz potem dodałem po niemiecku: „słuchajcie dzieciaki, poczekajcie tylko, aż nauczę się wystarczająco dobrze po polsku, to wtedy wam powiem, co trzeba”. Zaniemówili i zaraz wybuchnęli salwą śmiechu, ostatecznie byli potem całkiem mili i posłuszni.

   Moja znajomość języka angielskiego i francuskiego okazała się tutaj przydatna. Naczelnik poczty i inni różni ludzie przychodzą do mnie, aby przetłumaczyć im i odpowiedzieć na listy z Francji i Ameryki, oprócz tego lekarstwa w szpitalu opisane są w tych językach.

   Rosyjscy pacjenci  nie są w szpitalu zbyt lubiani. Jadzia informuje mnie najczęściej w następujący sposób: „Panie doktorze jest jeden Rosjanin i to jaki, proszę szybko przyjść, bo on wszystko zniszczy”.  Jednak tak źle nigdy właściwie z nimi nie jest, chociaż Rosjanie czują się tutaj jak panowie i biorą wszystko, na co mają ochotę. Jedna Rosjanka urodziła, niestety, martwe dziecko, musiałem użyć  kleszczy ginekologicznych. Podczas zabiegu powstało rozdarcie dróg rodnych, które dokładnie zszyłem. Z tym nieszczęśliwym porodem związane było dodatkowe napięcie, bo pod drzwiami porodówki stało trzech zdenerwowanych Rosjan, których ledwie można było uspokoić. Wszytko odbyło się jednak bez komplikacji dla rodzącej, również dla mnie. Po ośmiu dniach ci sami ludzie zabrali pac jętkę ze szpitala i opuścili go bez pożegnania i podania danych personalnych, od nas też nic nie chcieli.

  Na ulicach miasta ludzie odnosili się do mnie początkowo z rezerwą. Nikt mnie nie pozdrawiał i czułem się bardzo osamotniony.  Obecnie sytuacja znacznie się poprawiła, szczególnie po tym, jak pewien fryzjer , pod którego zakładem akurat przechodziłem, zaprosił mnie do środka i bezpłatnie ostrzygł w obecności czekających tam ludzi. Było to rzeczywiście radosne uczucie być postrzeganym za normalnego człowieka.  

   Z dwóch suskich kościołów działa katolicki i odbywają się w nim regularne nabożeństwa. Proboszcz ma trudne zadanie, gdyż jest często angażowany przez mieszkańców do łagodzenia  kłótni i rozstrzygania konfliktów. O przypadkach szczególnie drastycznych mówi na kazaniach, co  cieszy się ogólnym uznaniem, również u mniej pobożnych ludzi (ciąg dalszy wspomnień w następnym numerze Skarbca).   Mija lato, podczas którego nie miałem możliwości odwiedzenia starych ścieżek i znajomych. Ludzie przychodzą jednak do mnie i na bieżąco dowiaduję się o ich losach. Z Siemian przyjechała rodzić żona nowego leśniczego. Jej mąż był przejściowo zamknięty w Olsztynie. Nadleśniczy został pacjentem szpitala. Pani Tiedke podesłała mi towary na wymianę, za które mam zdobyć dla niej kozę. H.s. zamieszkali w Siemianach, gdzie on znalazł pracę w leśniczówce, zaś pani L. została gosposią nadleśniczego. Rosjanie planują przekazać Polakom wieś Brusiny i opuścić okolicę. Dlatego zabierają wszystko, co wydaje się mieć jeszcze jakąś wartość. Ponownie splądrowali domy we wsi, ale tylko pobieżnie. W Januszewie ma pozostać tylko jeden ich strażnik, wieś opustoszeje. W Szymbarku Rosjanie w ciągu tylko dwóch godzin wygonili wszystkich Niemców na bruk.

   Dnia 30 wrześnie przyjechał do mnie rowerem pan H.  z Siemian z wezwaniem do chorej córki. Popędziłem tam zaraz rowerem, ale  na miejscu zastałem panię L. już ze znaczną poprawą zdrowia. Przy okazji oglądam w Siemianach nowe mieszkanie znajomych i odwiedzam innych. Wieczorem jestem u nadleśniczego, który upolował potężnego jelenia. Razem podziwiamy jego poroże w piwnicy, gdzie w kotle wygotowuje się czaszka zwierzęcia. Na kolację była jelenia wątroba, dostałem jeszcze jej kawałek na drogę powrotną.

   W niedzielę 13 października spacerowałem z siostrą Erną przez Januszewskie Lasy. Przechodziliśmy obok pałacu w Januszewie. Przez drzwi wejściowe, które nie straciły swej dawnej świetności, weszliśmy do holu głównego i obejrzeliśmy spustoszony salon. Nagle ze sterty słomy rozrzuconej na podłodze podniosła się  jakaś postać, naturalnie strażnik rosyjski.  Patrzył na nas pytająco i niezdecydowanie, jakby nie wiedział, co zrobić. Prawdopodobnie był zadowolony, gdy odeszliśmy. W lesie leżą jeszcze zrąbane wcześniej drzewa. W oddali padło kilka strzałów karabinowych. W chwili zbliżania się do Solnickiej Góry zobaczyliśmy trzech rowerzystów, którzy ukryli się przed nami w krzakach. Skłonny byłem natychmiast zawrócić, ale moja towarzyszka uparła się iść dalej. Gdy przechodziliśmy obok tych zarośli, wynurzył się z nich nadleśniczy z dwoma innymi leśnikami. Wszyscy odetchnęliśmy i pozdrowiliśmy się wzajemnie. Nadleśniczy myślał wpierw, że jesteśmy Rosjanami, których duża grupa grasuje w lesie już od paru dni.

   Czas na grzyby, które tego roku obrodziły ponad wszelkie wyobrażenie, już minął. Na Solnickiej Polanie dojrzewa żurawina. Nie ma już  kormoranów, czapli, rybołowów, dudków i większości ptaków wodnych. Po jeziorze pływa jeszcze para łabędzi i zatacza kręgi na spokojnej wodzie. Sprawia mi radość opowiadać Ernie o tym, jak było tu kiedyś. Mówić o moim dziadku Oldenburgu (tłum. właściciel Januszewa, znany polityk konserwatywny, poseł do parlamentu niemieckiego), którego nazwisko jest związane z tym kawałkiem ziemi. Opowiadam przede wszystkim o wzruszających wydarzeniach z mojego dzieciństwa. Wspominam też  odwiedziny prezydenta Niemiec Hindenburga. Miała w tym udział cała wieś Januszewo. Mieszkańcy wsi uszykowali dla Hinderburga szpaler powitalny, a potem rozpłaszczali nosy na szybie okna naszej jadalni, aby zobaczyć go raz jeszcze.

   W połowie października nastał mróz, a pod koniec miesiąca zaczął padać śnieg. Szybkie nadejście zimy pogorszyło sytuację w szpitalu. Ogrzewanie nie działa, nikt nie dba o węgiel, chociaż istnieje możliwość jego zdobycia.  Jedynym ciepłym pomieszczeniem jest kuchnia, której jednak unikam, gdyż jest miejscem plotek. Dochodzi tam często do ostrej wymiany słów między personelem, która niekiedy przechodzi w ręczne utarczki. Zazdrość, przesądy i zabobon odgrywają przy tym główną rolę. Trzy razy dziennie wróży się z kart. W zależności od tego co pokażą, twarze naszych pań są rozpromienione bądź zachmurzone. Nie jest przy tym ważne, czy wróżba jest w ogóle realna. W dobry humor wprawia przepowiednia uzyskania dobrego męża i urodzenia dziecka. Dopływ prądu i wody do szpitala jest coraz gorszy. W każdym razie sieć elektryczna w mieście istnieje i czasowo mamy światło. Niestety, żarówki znikają jedna po drugiej i nie ma zapasowych. Pełen obaw przechowuję skrzętnie 100 W żarówkę, którą wkręcam tylko w sali operacyjnej  przy zabiegach  chirurgicznych i porodach.  Od czasu, gdy udało mi się „zreperować” jedną żarówkę, trafia na moje biurko wszystko możliwe do naprawy. Woda w mieście jeszcze jest, ale sieć wodociągowa zamarza. W Suszu są czynne tylko dwie pompy – jedna na dworcu kolejowym. Wodę do spłukiwania toalet nosimy z odległego o 20 kroków jeziora, gdzie wyrąbaliśmy przerębel.

   Wśród pacjentów niemieckich są i tacy, wobec których jestem bardzo ostrożny, bo są chyba szpiclami i donoszą Rosjanom. W ostatnim czasie dochodzą do Susza listy z Niemiec z dopiskiem: „D.S będą wkrótce z powrotem w Prusach Wschodnich”. Zapytała mnie  wtedy jedna taka osoba, czy D.S oznacza Deutsche Soldaten (żołnierze niemieccy) i co o tym sądzę. Spokojnie dałem jej dobrą radę, aby z takimi wypowiedziami była ostrożna, zaś w przypadku jakichś kłopotów, chętnie będę jej służył pomocą.  Zaraz potem osoba ta znikła i stało się dla mnie oczywiste, że rozmowa ta była prowokacją międzyczasie byłem ponownie na uroczystościach chrzcin kilku „ruskich dzieci” (tłum. dzieci urodzone przez kobiety zgwałcone przez Rosjan). 

   Dnia 24 listopada przeszła do mnie podekscytowana Jadzia i powiedziała, panie doktorze przyszła pewna pani, która jest do pana zupełnie podobna”. Zerwałem się z krzesła i za Jadzią zobaczyłem moją ciocię. Przyjechała pociągiem towarowym do Iławy, a stamtąd przyszła pieszo do Susza. W porozumieniu z Polkami zameldowałem ją w szpitalu jako pacjentkę, a krótko potem schroniłem u polskiej rodziny w Suszu, gdzie dostała pracę gosposi. Cały szpital cieszy się razem ze mną i wszyscy starają się uprzyjemnić jej pobyt. Ciocia ma za sobą ciężkie chwile i z radością spędzamy razem trzy dni. Akurat jedna polska pacjentka podarowała mi kaczkę, którą wstawiła żywą do mojej szafy. I tak owa kaczka była głównym daniem wystawnego obiadu rodzinnego, na który zaprosiłem też panią S. Było to zarazem nasze pożegnanie, gdyż ciocia nie chce zostać w Suszu i będzie próbowała przedostać się do rodziny w Niemczech. Pewna zaprzyjaźniona Polaka zorganizowała dla cioci bilet na pociąg do Szczecina na 27 listopada. Wyjazd koleją był ryzykowny, bo ciocia nie miała przy sobie żadnych dokumentów.  Po ośmiu dniach niepewności otrzymałem od niej list ze Szczecina, gdzie dzięki łapówce udało się jej dostać do zgrupowania przesiedleńców niemieckich. Ponieważ ich oficjalny transport stamtąd do Niemiec zajmie jeszcze trochę czasu, ciocia podjęła pracę kucharki. Ubolewała przy tym, że za moją radą zostawiła w Suszu swoje drewniaki, które teraz byłyby jej bardzo potrzebne w zabrudzonej kuchni.

   W ostatnich dniach miałem parę wyjazdów razem z milicją. Raz jechaliśmy sanitarką w środku nocy do Iławy do postrzelonego urzędnika UB (Urząd Bezpieczeństwa). Piękna kiedyś Iława jest straszliwie zniszczona i rozpoznawalna tylko po jeziorze. Nieprzyjemnej i groźnej atmosfery w urzędzie UB nie musiałem długo znosić, gdyż rannego „ubeka” zabraliśmy do Susza. W drodze powrotnej tempo jazdy było zawrotne z powodu spożytego alkoholu przez moich towarzyszy podróży. Ale tylko raz mieliśmy ostre hamowanie, aby zabrać z szosy przejechanego zająca. Następnym razem był wyjazd milicyjnym Volkswagenem do Kisielic. Pewien człowiek przyszedł stamtąd do Susza w poszukiwaniu lekarza dla swojego kolegi cierpiącego na wielkie bóle brzucha.  Ponieważ już trzy dni trwały jego bezskuteczne poszukiwania, był to wystarczający powód dla milicji, aby razem ze mną popędzić tam w szalonym tempie. Siedem kilometrów prze celem najechaliśmy na krawężnik. Przebiciu uległa przednia opona i uszkodzony został lewy błotnik.  Nie przeszkodziło to jednak dalszej jeździe. Spod dziurawej opony piasek sypał się nam prosto w twarze, bo przedniej szyby nie było w samochodzie już od dawna.  Naciągnąłem  wtedy płaszcz na głowę i przez dziurkę od guzika obserwowałem prawą stronę pobocza. Jakiś czas jechaliśmy, ale wkrótce uderzyliśmy we wrak samochodu porzuconego na poboczu, przedtem jednak wyskoczyłem z auta. To był koniec jazdy.  Po 30 minutowym marszu dotarliśmy do chorego. Gdy  nas zobaczył, odetchnął z ulgą i powiedział, że czuje się już znacznie lepiej. Ze strachu przed silnym bólem oddychał od trzech dni bardzo płytko i czekał na lekarza.  Zostałem z nim do czasu naprawy samochodu i potem wróciliśmy do Susza w szalonym tempie.

   Dnia 10 grudnia, podczas śnieżycy, przyjechano po mnie do szpitala i początkowo nie wiedziałem z jakiego powodu. Okazało się, że w Riesenburgu, obecnie nazywanego Prabutami, najechały na siebie dwa pociągi - akurat jedyne kursujące wtedy na tej trasie. Gdy przybyliśmy na miejsce, większość rannych przeniesiono już do podstawionego pociągu, który miał ich przewieźć do Kwidzyna. Poszkodowanych było około 35 osób,  wielu z połamanymi nogami, było też kilku zabitych. Razem z rannymi pojechałem tym pociągiem do szpitala w Kwidzynie, gdzie dotarliśmy o ósmej wieczorem.  Ostrzeżony wcześniej przygotowałem się nie mówić po niemiecku ani słowa, mimo to polscy lekarze oraz personel szpitala w Kwidzynie pozdrawiali mnie i przyjęli bardzo serdecznie. Do rana wspólnie operowaliśmy i opatrywaliśmy rannych. Potem otrzymałem pokój do odpoczynku i po paru godzinach snu  śniadanie z prawdziwą kawą.  Dodało mi to odwagi i zrobiłem mały spacer po Kwidzynie. W przeciwieństwie do nowej części miasta, starówka jest zupełnie zniszczona. Zamek można rozpoznać tylko w zarysie.  Nigdzie nie było widać ludzi, byłem jedynym „zwiedzającym”.

   Krótko po Bożym Narodzeniu ponownie jazda autem do Iławy. Z Rudzienic trzeba było odebrać dwóch chorych.  Wysiadłem w Iławie i odwiedziłem panią F, byłą właścicielkę salonu fryzjerskiego, która miała zorganizować dla mnie ciepłą kurtkę. W zamian życzyła sobie buty i małą dopłatę.  Pani F. mieszka nad kanałem w małym drewnianym domku postawionym na palach. Zakwaterowani są tam też inni Niemcy. Centrum Iławy jest zniszczone. Polacy mieszkają na przedmieściu. Moje ubranie wygląda zupełnie normalnie, po tym jak z darów amerykańskich (UNRRA) dostałem koszulę, a od jednego pacjenta skórzane buty. Poza tym udało mi się zdobyć wiele różnych rzeczy na świąteczne prezenty. Dla znajomych z Siemian dokonałem handlu wymiennego, a za otrzymaną w tajemnicy lampę do nagrzewania pani Tiedtke ma drugą kozę. Z powodu awarii prądu w szpitalu nie mogłem tej lampy sprawdzić i trochę lekkomyślnie dałem ją na słowo honoru jednemu pacjentowi, podobno elektrykowi.  Po trzech dniach nie było już tajemnicą, że lampa działa, bo jej nowy właściciel chodził po mieście z czerwoną i spieczoną twarzą. Na rynku wyhandlowałem sporego prosiaka, którego sprzedawca przyniósł w umówione miejsce, skąd odebrała go wózkiem przybyła z Siemian pani F. Po pięciu godzinach powrotnego marszu przez las prosiak ucieszył jej rodziców.

   Poznałem miejscową dentystkę podczas wizyty lekarskiej u jej rocznego dziecka. Mówi biegle po niemiecku. Jej napędzana nożnie wiertarka znajduje  „miłośników” również wśród Rosjan. Dentystka nie daje się łatwo zastraszyć i jeśli trzeba wykonać trudne rwanie zęba, wysyła pacjentów do mnie. Jej mąż pracuje w Bydgoszczy. Można tam dotrzeć w dwojaki sposób: albo przez Toruń, co wymaga drogi okrężnej, albo przez Kwidzyn, do czego trzeba odwagi. To ostatnie z powodu mostu na Wiśle zbudowanego przez jeńców niemieckich pod kierunkiem Rosjan, most buja się i ma pęknięcia.

   Dni Bożego Narodzenia spędzam w spokoju. Na kolację zaprosiła mnie dentystka z Iławy, po której byłem na mszy w kościele. Zaraz potem zostałem wezwany do porodu w mieście. W pierwszy dzień świąt wybrałem się w drogę z ciężkim plecakiem. Posiedziałem chwilę w Albrechtówku u starej pani Aust i jej jeszcze starszej siostry, to jedyni Niemcy we wsi. Parę godzin byłem w Brusinach, krótko odwiedziłem groby w Januszewie i o zmroku dotarłem do Siemian. Odwiedziłem tam wielu znajomych, nocuję u pani H., następnego dnia wracam do Susza zaprzęgiem polskiego leśniczego.

   Od paru dni panuje tęgi mróz bez opadów śniegu.  Z wielkim zdziwieniem dla samego siebie  podziwiam w jasny dzień planetę Wenus widoczną na niebiesko-szarym niebie. Jak wiele widzi się teraz, co wcześniej było prawie niespostrzegalne i obojętne, czemu obecnie przypisuję szczególne znaczenie. Wyostrza się wtedy we mnie jakiś wewnętrzny zmysł i czyni gotowym do pójścia za spontanicznym głosem serca. Nigdy nie było mi łatwiej podjąć jakąś decyzję niż teraz. Odczuwam nagle ochotę udania się do Siemian i gdy po paru godzinach tam dotrę, mogę być pewien, że zostanę pozdrowiony słowami: Ach jest pan, właśnie myśleliśmy, jak pana do nas ściągnąć.

   Na początku stycznia wezwano mnie do umierających, raz w do Siemian, gdzie przenocowałem, drugi raz do ojca dziewięciorga dzieci. W przeciwieństwie do nich jeden inny człowiek, o którym myślałem, że jest już dawno pochowany, był całkiem żwawy i podziękował mi za odwiedziny.

   W Brusinach Rosjanie szykują się do odmarszu. Poszedłem tam, aby pożegnać się i podziękować Rosjaninowi Waschko za to, że w trudnych sytuacjach wstawiał się za mną. Patrzył na mnie nieufnie i ze zdziwieniem, ale zaprosił do środka. Siedzimy przy stole z dwoma innymi Rosjanami.  Zapaliliśmy papierosy i ćmiliśmy je w milczeniu.  Było to męczące.  Ostatecznie wstaję, pozdrawiam ich i wychodzę na zewnątrz, gdzie głęboko oddycham. Podziękowanie nie zostało zrozumiane, dlatego jest mi przykro. Rosjanie zachowają mnie w pamięci jako „coś komicznego”.

   W pierwszej połowie stycznie mamy trzydziestostopniowy mróz.  Trzy dni brakowało w szpitalu węgla i większość pacjentów musieliśmy wysłać do domów. Pozostałym rozdaliśmy wszystkie koce i kołdry. Pomimo tego marzną chorym policzki i nosy. Śpimy w sześć osób na podłodze przy żelaznym piecyku w pokoju naszego palacza i jednocześnie sanitariusza. W czasie dnia wychodzę na zewnątrz i na dworzu nie odczuwam zimna. W promieniu 10 kilometrów od Susza nie ma prawie miejsca, gdzie w ostatnich dniach nie byłem, czasami pierwszy raz w życiu.  Z tych licznych wypraw wracam dopiero nocą. Dwa razy maszerowałem z Redak wzdłuż torów kolejowych, raz z Albrechtowa, gdzie znów odbierałem poród „ruskiego dziecka”. Szesnastoletnia dziewczyna urodziła tam dziecko w obecności babki i prababki. Przyćmiona lampa w izbie wystarczyła, aby stwierdzić, że z prawdopodobnych rosyjskich ojców dziecka w rachubę wchodzi rosyjski Mongoł. ”Patrz, widać to po skośnych oczach”, powiedziała babka pokazując noworodka młodej matce.

  Dnia 16 stycznia nastała odwilż. Polski kolega zabrał mnie sanitarką do chorego w Stradomnie koło Iławy. Dnia 20 stycznia sprowadziliśmy do szpitala panią Aust i jej chorą siostrę z Albrechtówka, gdyż ich sytuacja była krytyczny z powodu ponownych mrozów.  Pani Aust zakwaterowaliśmy jako opiekunkę do dzieci u piekarza, jej siostrę przyjęliśmy do szpitala. Ta sytuacja nie trwała długo, gdyż pacjentka zmarła, a pani Aust trafiła chora do szpitala, bo w nieogrzewanym pokoju straciła przytomność z zimna.

   Stopniowo trafiam do miejscowych salonów towarzyskich, co jest sympatyczne, ale nieco kłopotliwe.  Dwa razy zaproszono mnie na brydża, przy trzecim zaproszeniu wypadła na ten czas operacja, co było dobrą wymówką. Przy czwartym razie byłem jednak zmuszony uzasadnić swoją odmowę biorąc na siebie spore niebezpieczeństwo zostania źle zrozumianym. Moja niezależność i wolność bardziej mi odpowiada niż przynależność do miejscowych sfer wyższych. Nawet rozmyślałem o tym, aby z tej dwuznacznej sytuacji uwolnić się przez ucieczkę i podążyć za wezwaniem z listów i zbiec do Niemiec. Zamierzałem też przyłączyć się do wycofujących się do Legnicy Rosjan. Ale wpadłem w rozterkę i zwątpienie, czy powinienem to czynić. W końcu jestem zadowolony, że siostra Erna, która odkryła moje plany, przekonała mnie o pozostaniu w Suszu. Otrzymuję pierwszy list z Królewca (obecnie Kaliningrad) od pani Else Peto, który został wysłany wpierw do Niemiec a stamtąd do Susza.  Treść listu nie jest dla mnie niespodzianką, ale głęboko poruszająca.  Erica zmarła, ostatnie tygodnie życia modliła się za mnie. Na początku grudnia leży wszędzie gruba pokrywa śniegu. Stadko kuropatw hałasuje w pobliżu szpitala. Wodę czerpiemy z jeziora, bo zamarzła ostatnia pompa. Lód na jeziorze ma 80 cm grubości. Gdy wiadrami wyciągamy wodę z przerębla, znajdujemy w niej mnóstwo małych rybek. Komisja odwiedzająca szpital zdumiała się, kiedy miała umyć w niej ręce. Panuje srogi mróz. Biały śnieg i słońce stojące wysoko na niebie zachęcają do podejmowania wypraw po okolicy. Dwa razy wybrałem się do Siemian pożyczonymi saniami. Do Siemian można wybrać trasę prowadzącą nieprzerwanie przez las. Najzimniej było 19 grudnia -40 oC. Leży tak dużo śniegu, że pociągi przestały kursować. Mrozy panują aż do marca. Byłem osiem dni chory na grypę. Leżałem w łóżku w częściowo tylko ogrzewanym pokoju i czytałem „Quo Vadis” polskiego pisarza Henryka Sienkiewicza. Lektura książek w tych prymitywnych czasach to zupełnie inne, intensywniejsze przeżycie. W każdym razie książka Sienkiewicza, którą już raz czytałem jako młody chłopak i uważałem za niezwykle porywającą, ponownie głęboko mnie poruszyła. Przy czytaniu ostatnich dwóch rozdziałów płynęły mi łzy z zachwytu i radości. W połowie marca jestem z powrotem na nogach i w dobrej formie, aby podjąć trudny marsz do Siemian. Pani L. przyszła mnie odebrać. Owiewani wichurą szliśmy na zmianę gęsiego po tych samych śladach odciśniętych w śniegu przez nasze buty. Spocony i z trzęsącymi się kolanami dotarłem na miejsce. Pani Aust, którą saniami przywieźliśmy do wsi parę tygodni temu, ma wysoką gorączkę i czerwoną wysypkę na twarzy. Przypominają mi się ludzie z Królewca (Kaliningrad), którzy umierali z takimi samymi objawami. Ale dzięki Bogu pani Aust wraca do zdrowia. W czasie mojego pobytu w Siemianach nastała odwilż. Zostaję we wsi jeden dzień. Wypoczywam, odwiedzam znajomych, wyrywam zęby i spędzam wieczór na miłych rozmowach. Następnego dnia wracam do Susza przez Fabianki. Orzeł bielik szybuje nad zamarzniętym jeziorem Geserich (jezioro Jeziorak). Młynarz zawiózł mnie saniami aż do Albrechtowa.

            Często jestem w Finckenstein (Kamieniec), gdzie jeszcze jest sporo rodzin niemieckich, które pracują pod polskimi zarządcami. Wcześniej stawała ślina w gardle, gdy przez żelazną bramę wchodziło się do pałacu Finckensteinów. Jest on obecnie spalony, co nie pozwala nawet w najmniejszym stopniu odczuć tej szczególnej atmosfery otaczającej go wcześniej. Przypomina o tym jedynie jamnik zarządcy spichrza, pierwszy rasowy pies między setkami kundli, które widziałem w ostatnich dwóch latach. Jego posiadacz, wcześniej mieszkający po polskiej stronie nad jeziorem Karaś, ma go z Szymbarka. Opowiedział mi, że w Januszewie znaleziono dywan z wyszywanymi herbami, który teraz leży na łóżku jego kolegi niedaleko stąd. Był to dywan należący do mojej rodziny i oczywiście rozmyślam nad tym, jak mógłbym go odzyskać bez wzbudzania podejrzeń.

            Zachwycam się wiosną. Noc z 23 na 24 marca była pełna treli i szczebiotu ptaków. Rankiem szpaki śpiewały na dachach, nad jeziorem fruwały kaczki i gołębie, a po jego drugiej stronie czajki śmigały w godowych lotach. Lód na jeziorze topnieje. W słoneczne południe pojawiają się pierwsze motyle. Temperatura na dworze podniosła się naraz o dwadzieścia stopni. Dwa dni później wędruję przez las. Słychać krzyki żurawi, czaple na wyspie stoją wyprostowane w swoich gniazdach, a na brzegu jeziora, gdzie lód już całkiem stopniał, baraszkują kaczki i nurki. Przeżycie po raz kolejny budzenia się natury do życia jest dla mnie wielką łaskawością losu w tych okrutnych czasach

            Dnia 30 marca jest Niedziela Palmowa. Poprosiłem panią S., aby pojechała ze mną do Heinrode (Mleczewo), a stamtąd do miejsca, gdzie dwa lata temu zabito moją matkę i brata**. Pani S. była wtedy przy tym i mogła mi dokładnie pokazać to miejsce. W Altmark (Stary Targ) odwiedzamy katolickiego proboszcza, u którego przenocowała moja matka z innymi uciekinierami zanim nadeszli Rosjanie. Zostajemy u niego do południa i potem idziemy po gliniastej drodze do miejscowości Kontken (Kątki), gdzie tragicznie zakończyła się ucieczka moich najbliższych. Za domami w ogrodzie stoi drewniany krzyż bez napisów. Podszedł do nas mieszkający tu Polak i opowiedział, jak przybył tu trzy tygodnie po Rosjanach i pogrzebał zabitych Niemców. Zamordowani leżeli pod ścianą domu, gdzie teraz bawią się dzieci. Gdy szliśmy z powrotem na dworzec, przeleciało nisko stado dzikich gęsi. W oczekiwaniu na pociąg siedliśmy w przydrożnym rowie i z modlitewnika czytaliśmy fragmenty o przybyciu Jezusa do Jerozolimy. Pani S. zrezygnowała z pracy w Suszu i przeniosła się do rodziców, aby im pomagać. Na Wielkanoc jestem w Siemianach. W drugi dzień świąt ludzie ciągną mnie wprost do swoich domów – Niemcy i Polacy. W każdym z nich muszę coś zjeść, najwięcej u sekretarki leśniczego i jej matki, które zwracają się do mnie Panie Profesorze.

            Od chwili opuszczenia okolicy przez Rosjan sytuacja Niemców w Faulen (Ulnowo) i innych wioskach pogarsza się z dnia na dzień. Moi rodacy utrzymują się przy życiu z żebraniny i kradzieży. W szczególnie tragicznym położeniu jest żona pasterza Schmolla, która opiekuje się pięciorgiem małych dzieci. Okrywa się tylko porwanym kocem, w którym wycięła dziury na ręce. Nie jest już przy zdrowych zmysłach i wielokrotnie była gotowa rzucić się do stawu. Przed najgorszym udało mi się ją uchronić. Od miesięcy jesteśmy utwierdzani w przekonaniu, że wkrótce będzie kolejny transport Niemców za Odrę. Ludzie czekają na wyjazd ze swoimi tobołkami zgromadzeni po 20 osób w jednym pomieszczeniu. Również dla Niemców w Brausen (Brusiny) życie stało się jeszcze bardziej uciążliwe.

            Dwie Niemki mieszkają samotnie w Januszewie. Powodzi im się trochę lepiej. Znalazły prawdopodobnie zakopane srebra mojej rodziny. Dowiedziałem się o tym od polskiego właściciela sklepu, u którego te panie sprzedały niedawno trzy srebrne kubki. Sklepikarz zaraz mi je pokazał i zaproponował mi ich odkupienie za te same 500 zł, śmiesznie niska cena. W jego sklepie znajdowało się też wiele innych przedmiotów należących do mojej rodziny. Nie chciałem mu o tym mówić, gdyż był dla mnie niezwykle uprzejmy i miły, wyrwałem mu bezboleśnie parę chorych zębów. Te dwie Niemki z Januszewa zaoferowały mi kilka śpiewników do nabożeństwa i naszą rodzinną Biblię. Przyjąłem ją z podziękowaniem i ukryłem w Siemianach.

            Zdumiewające jest olbrzymie namnożenie się ptactwa domowego. Rolnicy żyją tu głównie z hodowli drobiu i z upodobaniem przynoszą mi kury oraz jajka jako zapłatę za pomoc lekarską. Jajka są tanie w porównaniu z inną żywnością. Za wyrwanie zęba otrzymuję od 15 do 20 jajek. Dzięki temu udaje mi się zaradzić biedzie. Również po mieście biega dużo drobiu. Krawcowa ma w swoim pokoju sześć kur niosek. Ludzie tutaj mają inwentarz żywy blisko siebie, nawet ten większy, gdyż są przyzwyczajeni do kradzieży albo wyrzucenia z domu tylko z tym, co pochwycą w ręce.

            Dnia 10 kwietnia przyszła do mnie znajoma Polka i w tajemnicy wyszeptała, że UB (Urząd Bezpieczeństwa) z Iławy chce ze mną porozmawiać i żebym zaraz pojechał tam pociągiem. Zapytałem ją, co to ma znaczyć i czy nie byłoby lepiej, gdybym zniknął z Susza. Zarzekała się, że nie jest to wcale konieczne, bo nie chodzi o moją osobę. Z mieszanymi uczuciami udałem się do „jaskini lwa”. Niezależnie od powodu owego wezwania odwiedziny takie nie są możliwe bez wewnętrznej niechęci. Już sam wygląd lokalu UB w Iławie wzbudza przerażenie, a hałasy stamtąd dochodzące pozwalają domyślać się o potwornościach za każdymi drzwiami tego urzędu. Nie zmienia się to nawet wtedy, gdy nagle zagadną uprzejmie po niemiecku. To też może być tylko zmyłka. Tym razem rzeczywiście nie rozchodziło się o mnie, lecz o warunki panujące w szpitalu w Suszu. Moje wypowiedzi były na ten temat ostrożne, bo nie miałem powodów, aby kogokolwiek kompromitować. Szczególnie dokładnie byłem wypytywany o alkohol z darów amerykańskich. Nie zrobiłem z tego tajemnicy, że czasami bierzemy parę „łyków” z tego zapasu. Ta wypowiedz niezwykle ich ubawiła. Usłyszałem też, wprost nie wierząc własnym uszom, podziękowanie za bezpłatną pracę w szpitalu. Zaraz potem znalazłem się wolny na ulicy.

            W połowie kwietnia nastało ciepło po wielu chłodnych dniach. Dnia 19 kwietnia chodzę po lesie boso i kąpię się w jeziorze Urowiec. Pojawiły się pierwsze jaskółki. Gdy wychodziłem z wody, z bagienka po drugiej stronie jeziora podniosły się dwa jelenie. Kilka dni później przybył do mnie pracownik leśnictwa z Siemian z dwoma rowerami, aby pojechać z nim do chorego. Chciałem pokazać mu uroki okolicy, dlatego w drodze powrotnej wybrałem trasę przez las. W jego rowerze pękł łańcuch i szliśmy pieszo prowadząc rowery. Zrobiło się już ciemno i mój towarzysz stał się nieco niespokojny. Doszliśmy do jeziora Czerwica, gdzie pokazałem mu kormorany, o których wcześniej tylko słyszał. W zupełnej ciemności wyszliśmy z lasu i dotarliśmy do domu, co mój towarzysz przyjął z wyraźną ulgą.

            Dnia 27 kwietnia byłem w Januszewie, szukałem na łąkach czajek. W lesie kwitną zawilce, przylaszczki i wawrzynek wilczełyko. Przy stawie do hodowli karpi przechodzą wolno cztery jelenie. Z bukietem kwiatów zebranych na groby maszeruję do Siemian ścieżką wydeptaną na spustoszonych polach podczas zeszłorocznych wędrówek. Znalazłem gniazdo czajki z czterema jajami, ale nie zabieram ich, bo nie dokucza mi głód. Mama czajka dziękuje mi za to trelami, odpowiadam jej spontanicznym krzykiem radości. Co za krzyk, którego nikt nie słyszy, a uwalnia moją duszę. Ostatnio nauczyłem się sporo nieznanych mi dotąd piosenek i nucę je pełnym głosem podczas moich wędrówek.

            Często jestem w Kamieńcu i jego okolicy, zwykle pieszo, czasami jakimś zaprzęgiem. Podczas podróży wozem zawsze coś się wydarzy: koń nie chce iść dalej, odleci koło, złamie się dyszel albo zerwie uprząż. Ale nawet bez takich awarii jazda trwa dłużej niż pieszo.

            Dnia 29 kwietnia udałem się do Siemian po panią Aust, gdyż dowiedziałem się o transporcie Niemców, który jutro ma ruszyć z Susza do Szczecina, a stamtąd za Odrę. Pani Aust chce wyjechać do syna, który jest leśniczym. Znajomy rolnik z Siemian pożyczył nam konia i akurat na czas byliśmy w Suszu, aby na dworcu kolejowym dołączyć panią Aust do innych kobiet niemieckich. Nie mieliśmy jednak szczęścia, bo transport odwołano, a Niemcom nie wolno było jechać normalnym pociągiem. Zakwaterowałem panią Aust w Brusinach, aby na wszelki wypadek mieć ją w pobliżu.

            Dnia 4 maja wezwano mnie do porodu w Brusinach. Po przyjściu dziecka na świat chciałem się już pożegnać i wtedy dotarła do mnie wiadomość, że około godziny 10 przyjadą do wsi auta, aby zabrać wszystkich Niemców do obozu przesiedleńców w Iławie. Stamtąd zostaną oni przetransportowani za Odrę. Chciałem na to poczekać. Rzeczywiście, samochody przyjechały i wszystko przebiegało bardzo szybko. Każdemu Niemcowi wolno było zabrać tylko mały pakunek. Pani Aust nie należała oficjalnie do tej grupy, ale została do niej „przeszmuglowana”. Jak szczęśliwie wszyscy odjechali, wróciłem do Susza. Dowiedziałem się, że zabrano też Niemców z Ulnowa, co mi ulżyło, gdyż ich sytuacja była szczególnie zła. Po południu leżałem na łóżku i zastanawiałem się, czy nie powinienem zrobić sobie nowych butów. Wtedy do mojego pokoju weszło trzech milicjantów i zapytało: czy doktor chce do domu? Bardzo chętnie, ale kiedy? – odpowiedziałem. Natychmiast i można zabrać 40 funtów bagażu – padła odpowiedź. Tyle wcale nie miałem. Szybko pakuję swój plecak i żegnam się pośpiesznie z nieco oszołomionymi pracownikami szpitala. Zabrano mnie na posterunek milicji. Przychodzą tam zaraz Polacy, aby się ze mną pożegnać. Szpital nie zostanie bez lekarza, bo w ostatnich tygodniach przysłano nowego medyka na miejsce dr B. odesłanego do marynarki wojennej. Prawdopodobnie pozwolono mi na wyjazd tylko z tego powodu. Przenocować muszę na posterunku. Komendant zaprosił mnie na posiłek do swojego domu i zaproponował nocleg u siebie. Ale jego nowy kolega nie wyraził na to zgody i tak wracam na posterunek. W międzyczasie przyprowadzono na posterunek prawie nagiego Rosjanina, który awanturował się w mieście. Został przesłuchany przez milicjantów i przy tej okazji nieco poturbowany. Rano zawieziono mnie na dworzec kolejowy z innym Niemcem, który pracował jako kowal. Wiele ludzi przyjaźnie macha do mnie rękoma na pożegnanie. Jedziemy wpierw do obozu przesiedleńców Iławie, gdzie już poprzedniego dnia przywieziono innych Niemców. Trzy dni czekamy na transport, mamy zostać dołączeni do pociągu jadącego z Olsztyna. Nikomu nie wolno opuszczać obozu. Ale milicjanci zabierają mnie do swoich rodzin. Przy tej okazji udaje mi się zakupić żywność za wszystkie polskie pieniądze, które i tak musiałbym oddać. Milicjanci są sceptyczni, co do celu naszego transportu. Szczególnie za nieprawdopodobne uważają, że jako lekarz zostanę wypuszczony z Polski. Muszę zatem przygotować się na wyłączenie z transportu i wysłaniu do pracy w jakimś polskim szpitalu. Niespodziewanie dla nas wszystkich otrzymujemy zupę dwa razy dziennie, no i ograbianie nas nie jest drastyczne. Na szczęście obecny jest starosta Iławy, którego już wcześniej poznałem z miłej strony. Starosta zapobiegł rozdzieraniu naszych ubrań. Jednak odzież uszytą samemu musimy oddać. Chciałem uratować moje trzy srebrne kubki, dlatego zapytałem starostę, czy byłoby to możliwe. Odpowiedział mi, że własność państwową trzeba oddać. Powstała jednak wątpliwość, ponieważ na kubkach wygrawerowane było moje nazwisko. Starosta zastanowił się krótko i kiwnął znacząco głową do ludzi kontrolujących mój skromny dobytek, a ci zaraz zostawili go w spokoju. Zanim zaprowadzono nas na dworzec kolejowy, zdarzyło się coś szczególnego. Musieliśmy ustawić się w szeregu, czterysta osób. I wtedy starosta poprosił mnie, abym w jego imieniu powiedział coś do zgromadzonych. Skonsternowany zapytałem, co właściwie ma na myśli. Wyraził się wtedy tak: chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że sposób traktowania Niemców w tym obozie nie jest szykanowaniem, lecz wynikiem odgórnych przepisów. Niemcy robili to samo z Polakami. Za to musicie teraz pokutować, chociaż wielu z was nie ma żadnej winy. Jak to usłyszałem, wystąpiłem przed zgromadzonymi ludźmi i powiedziałem: Kochani rodacy, posłuchajcie wszyscy. Obecnemu tu staroście jest przykro, że w takim stanie opuszczamy ojczyznę. On nie może tego zmienić, gdyż nasi ludzie zrobili to wcześniej z Polakami i jest to niestety prawda. Pragniemy jednak staroście podziękować za smaczną zupę i prosić, aby tak samo traktował następne transporty Niemców. Wieczorem siedzieliśmy już po trzydzieści osób w wagonach towarowych i przez Toruń, Bydgoszcz i Poznań jechaliśmy do Niemiec***.

 Tłumaczenie: Kazimierz Madela

 ** Kolumna uciekinierów z Januschau (Januszewa) dotarła do osady Kontken koło wsi Heinrode (Kątki koło Mleczewa w Gminie Stary Targ, pow. Sztum). Stamtąd jeden z nich pojechał rowerem do Malborka, aby sprawdzić, czy istnieje możliwość przejechania po moście na Nogacie. Po powrocie opowiedział, że szans takich nie ma, bo niezliczona ilość kolumn uciekinierów zmierza do tego mostu. Przekonało to brata Hansa Lehndorfa o bezcelowości dalszej ucieczki. Dlatego wszyscy uciekinierzy zostali w tym miejscu i czekali na Rosjan. Rosjanie nadeszli wieczorem 25 stycznia. Jeden z nich ciężko zranił nożem brata Hansa Lehndorfa, którego zaraz opatrzyła matka. Wtedy przyszli inni Rosjanie i po zapytaniu kim są i usłyszeniu odpowiedzi, zaraz ich zastrzelili.

 *** Hans Lehndorf trafił do Wehrkirch (teren późniejszej DDR), gdzie był przygotowany obóz dla przesiedleńców z Prus Wschodnich z wielkim transparentem i fotografią Thalmanna (komunista niemiecki) przy bramie wejściowej. Został tam skierowany do pracy w szpitalu obozowym, gdzie przebywał do świąt Zesłania Ducha Świętego (25–26.05.1947 r.) Gdy w obozie planowano wprowadzić kwarantannę z powodu tyfusu, uciekł do Berlina. Przedtem jednak wyprowadził potajemnie panią Aust, pod ogrodzeniem z drutu kolczastego, do jej bratanka czekającego na nią na zewnątrz.

 

 

 

Powrót na górę